Budzimy się wcześnie, jest jeszcze ciemno. Przed nami drugi dzień wędrówek po górach Teneryfy. Śniadanie jemy podczas wschodu słońca. Powoli wysuwa się ono zza góry utrzymującej okolicę w mroku. Dopiero gdy światło zaleje dolinę zobaczymy jak pięknie położony jest kemping. Dominują w nim bujne palmy a tuż nad naszymi głowami krzewy pokrywają się setkami różowych pąków. Wiosna w styczniu? Oto potwierdzenie prawdziwości zgrabnego hasła reklamującego Teneryfę jako wyspę wiecznej wiosny.
W miejscowości Los Silos kupujemy pieczywo na ulicy, wprost z auta piekarni i ruszamy wzdłuż plantacji bananów na początek szlaku. Trasę wybrałem nieco na chybił trafił. Opis na mapie SAC T3 sugerował, że w Barranco de los Pasos nie będzie nudno. Planuję idąc dnem wąwozu podejść na Monte del Agua i zejść sąsiednim wąwozem. Niebo jest czyste, cieszymy się, że na pewno nie będzie padać.
Idziemy wyraźną ścieżką wśród bujnej roślinności, przekraczamy płytką rzeczkę i zbliżamy się do ruin budynków, przez które poprowadzone są kanały z wodą. Ściany wąwozu są już blisko siebie, wysoko wznoszą się ku niebu i wyglądają jak wielka brama. Ścieżka wije się między skałami, raz po raz ginąc w gęstych zaroślach. Większość tutejszej roślinności posiada kolce i wszelkiego rodzaju czepne pnącza. Żałuję, że nie mam maczety. Co chwilę stajemy, unieruchomieni przez kolejne kolce boleśnie wbijające się w ciało. Zieleń jest wysoka, skutecznie spowalnia marsz, jakby chciała powiedzieć: nie idźcie tam. Cieszymy się, gdy ścieżka staje się bardziej stroma i rośliny nie rosną już tak gęsto. Zdążyłem przyspieszyć kroku gdy nagle stanąłem jak wryty. Doszliśmy do pionowej ściany, przy której dla ułatwienia przejścia wybudowano schody. Niestety ich środkowy fragment leżał rozbity w dole. Te kilka metrów w powietrzu było nie do przeskoczenia. Zardzewiałe i pogięte druty nie zachęcały nas do próby przejścia po wyimaginowanych schodach. Szukając innej drogi oglądam skałę, którą niegdyś spływał wodospad. Obecnie woda szumi w środku grubej rury, która odprowadza wodę z gór do położonych blisko oceanu plantacji bananów. Tym niemniej gdzieś w rurze musi być nieszczelność, z góry leci lekki prysznic i woda spływa po całej szerokości skały. Z dwojga złego wybieramy wspinaczkę po mokrej skale. Jest ślisko, ale da się wymacać chwyty i ostrożnie docieram do szczytu ściany. Miało dziś nie padać! – myślę, gdy w trakcie wspinaczki wchodzę wprost na fontannę wydobywającą się z dziurawej rury.
Po wejściu na górę nagradzamy się czekoladą i zgodnie uznajemy, że najgorsze już za nami. Tu było emocjonująco, dalej musi być łatwo, logiczne, prawda? Idziemy więc dalej, jest płasko, ale aż gęsto od kolczastych pnączy. Trasa wiedzie zygzakiem wśród roślinności wyższej od nas. Raz po raz wchodzę na strome zbocze wąwozu aby upewnić się, że dobrze idziemy. Pewności takiej wcale nie nabieram, na dnie wąwozu króluje bujna, gęsta zieleń, jedynie mapa w telefonie uparcie mówi, że dobrze idziemy. Najwyraźniej od czasu zarwania się schodów w dole szlaku w dalszą część wąwozu niemal nikt nie docierał. Przyroda szybko zajęła należny jej teren. Bardzo wolno posuwamy się do przodu, próbuję butami torować drogę przez kolczaste chwasty. Że też na lotnisku nie było wypożyczalni maczet… Teraz już wiemy, że najgorsze nie było poniżej, najgorsze trwa. Jeszcze paręset metrów brniemy przez chaszcze aby w końcu poddać się. W tym tempie nie przejdziemy szlaku przed zmrokiem. Albo się wcześniej wykrwawimy. Kusi nas w miarę łagodne zbocze od zachodu. Wdrapujemy się tam, od razu jest przyjemniej: mniej kolców, ładne widoki. Zadowoleni z siebie wchodzimy na grań. Okazuje się, że nie dojdziemy od razu do pobliskiego, oficjalnego szlaku, dzieli nas od niego kolejny głęboki wąwóz. O zawracaniu nie ma mowy, musimy przedzierać się przez zarośla i skały wprost na szczyt góry.
Kolejne dwie godziny wspinamy się mozolnie w górę, trochę po gołej skale, trochę przez gęste krzewy. W tym czasie pogoda się psuje, zbierają się chmury, zanosi się na deszcz. Na szczyt wchodzimy tuż przed momentem, gdy chmury zakryją wszystko wokół. Zdążymy zobaczyć malownicze wzgórza pokryte żywozielonymi tarasami. Jedno z nich to Montana del Palmar, jakże inaczej wyglądające z szosy prowadzącej z gór Teno do Buenavista del Norte.
Schodzimy już oficjalnym szlakiem, komfort wędrowania wzrósł niewypowiedzianie. Równolegle z poprawą nastroju poprawia się też pogoda. Chmury się podnoszą i podziwiamy góry stromo opadające do oceanu. Nawet wulkan Teide pokazał nam się wyraźnie.
Schodząc do Los Silos wyraźnie widać jak miasto szczelnie otoczone jest plantacjami bananów. Mijamy wejście do doliny, którym rano z takim optymizmem szliśmy. Gdybyśmy wiedzieli jak wygląda ten szlak, na pewno wybralibyśmy wąwóz położony bardziej na wschód. Jednak tej wiedzy nie mieliśmy i dostaliśmy od Teneryfy lekcję pokory a dodatkowo ogrom emocji.
Postanawiamy opuścić północny kraniec wyspy i zachód słońca obejrzeć z plaży Los Gigantes.
To już koniec wpisu! Podobał Ci się? Polub nas! Poleć znajomym! Skomentuj!