Rankiem, czwartego dnia wędrówki po Himalajach, budzę się bardzo zrelaksowany. Wstaję o szóstej rano, jeszcze zanim zadzwoni budzik. Chyba adaptuję się do wędrowania po himalajskich szlakach. Po wczorajszej aklimatyzacyjnej wycieczce „na lekko” do Hotelu Everest oraz wsi Khunde i Khumjung czuję się bardzo dobrze, wracam więc do dźwigania na plecach całego swojego dobytku i ruszam w kierunku Island Peak. Opuszczam Namche Bazar, a przed zmierzchem zamierzam dotrzeć na wysokość 3850 m n.p.m. do Tengboche. To miejsce słynące z buddyjskiego klasztoru i pięknej panoramy na himalajskie szczyty. Kolejnym miejscem na nocleg na trasie trzech wysokich przełęczy jest Dingboche, leżące na 4300 m n.p.m. Powinienem tam dotrzeć po dwóch dniach marszu.

Opuszczam Namche Bazar

Bez pośpiechu pakuję swój plecak i schodzę na śniadanie. Rano ponownie mam okazję siedzieć w jednej sali z grupą Azjatów, którzy wracają z trekkingu do Everest Base Camp i dziś zejdą w kierunku Lukli. Wczoraj byłem zaskoczony, jak zgodnie ta grupa kaszlała po wejściu do lodgy. Takiego zbiorowego kaszlu nie obserwowałem nigdy wcześniej. Młodzi turyści jednak najwyraźniej do tego już przywykli. Mimo, że kasłali niemal wszyscy, cały czas wesoło rozmawiali. Śniadanie, podobnie jak kolacja, toczy się przy dźwięku niepohamowanego kaszlu. Trochę mnie to niepokoi. Wprawdzie czytałem, że pewien odsetek ludzi tak reaguje na dużą wysokość, ale w tej grupie dotyczy to prawie wszystkich…

Kiedy przed ósmą opuszczam guesthouse od razu dołączam do licznej karawany turystów i porterów. Jestem wszak na najpopularniejszym szlaku w Himalajach. Większość idących obok mnie kieruje się wprost do Everest Base Camp. Dopasowuję więc swoje tempo do pozostałych i spokojnie podążam z nimi. Szlak prowadzi 300 m poniżej mojej wczorajszej trasy. Na szczęście dziś zachmurzenie jest dużo mniejsze i mam nadzieję na ładne widoki.

Podczas marszu mogę poprzyglądać się innym turystom. Prezentują się tak różnorodnie… Widzę oto francuskojęzyczną rodzinę, gdzie dwójka dzieci może mieć około 9-11 lat. Idzie też siwiusieńka starsza pani, której duży plecak niesie idący obok porter. Wygląda jakby nie należeli do żadnej większej grupy. Czyli Himalaje nie są zarezerwowane dla sportowców przygotowanych na ekstremalnie trudne wyzwania. Na szlak ku Everest Base Camp może wejść każdy. Najzabawniej prezentują się dwaj wysocy i muskularni młodzi Amerykanie. Mają na plecach malutkie plecaczki, pojemności może 10-15 litrów, które na nich wyglądają wprost śmiesznie. Za to ich wielkie i ciężkie plecaki niosą wyjątkowo niscy nepalscy porterzy. Scena jak z komedii, tyle że prawdziwa.

Turystów na szlaku jest dużo, ale równie często mijam Nepalczyków. Albo niosą ciężary na plecach, albo prowadza osły, jaki czy dzo (krzyżówki jaka i krowy).

Oderwawszy na chwilę wzrok od trasy i turystów udaje mi się wypatrzyć kilkadziesiąt metrów ponad szlakiem dumną kozicę.

Przez pierwsze cztery kilometry szlak powoli wznosi się w górę, osiągając wysokość 3600 m n.p.m. Przed południem słońce tak mocno świeci, że postanawiam to wykorzystać. Zatrzymuję się przed jedną z lodgy i zamawiam dal bhat. Ustawiam swoją solarną ładowarkę i podpinam telefon oraz power bank. Sam kieruję twarz do słońca i cieszę się tym ciepłem. Po trzech dniach pochmurnej pogody wiem, czego mi brakuje. Odpoczywam, opalam się i najadam. To się nazywa naładować akumulatory…

Most w Phunki Tanga

Kolejne trzy kilometry to głównie marsz leśną ścieżką w dół, lub po płaskim terenie. Po mniej więcej 7 km od Namche Bazar, o wpół do dwunastej, dochodzę do wsi Phunki Tanga, w której znajduje się most zawieszony nad rzeką Dudh Koshi. Zszedłem więc na wysokość 3300 m n.p.m. Stąd do Tengboche szlak będzie wiódł już tylko w górę.

Most nad rzeką jest dość długi. Podczas przejścia wieje silny i zimny wiatr. To masy mroźnego powietrza suną nad wodą, która dopiero co opuściła lodowce. Zanim docieram na drugi brzeg rzeki jestem solidnie wyziębiony. Za zakrętem drogi mijam punkt kontrolny. Muszę okazać żołnierzom paszport i bilet do parku Sagarmatha. Dalej czeka mnie stroma wspinaczka – muszę pokonać około 560 m przewyższenia. Nie ma co pisać, trochę potu mnie to podejście kosztuje. Ale też napawa optymizmem. Wyprzedziłem wielu turystów bardziej zmęczonych ode mnie. I to idących z małym, lekkim plecakiem. Czyli z kondycją nie jest tak źle, mogę myśleć o sześciotysięczniku, zapewniam sam siebie.

Nocleg przy klasztorze Tengboche

Na ostatnim fragmencie pogoda psuje się definitywnie, zaczyna padać i mocno wieje. Jestem już z tym pogodzony. Widokami w Himalajach cieszyć się można do godziny trzynastej, czternastej, później to już trzeba szukać pocieszenia studiując menu w ciepłej lodgy. Po około trzech kilometrach od mostu nad Dudh Koshi docieram na wypłaszczony grzbiet wzgórza o wysokości 3870 m n.p.m., nad którym dominują zabudowania klasztorne Tengboche. Pośpiesznie staram się znaleźć nocleg. Okazuje się, że to nie takie łatwe. Największy Hotel Himalayan nie ma miejsc, w kolejnej dużej lodgy właścicielka nie chce użyczyć mi 2-osobowego pokoju. Na innych turystach zarobi dwa razy więcej. W kolejnych dwóch lodgach też brak miejsc. Prowadzący je Nepalczycy zachęcają mnie, by iść do kolejnej wsi Deboche. W końcu znajduję ostatni wolny, skrajnie biedny pokoik przy Cafe Tengboche.

Niniejszym podaję ważną radę: na trasie trzech wysokich przełęczy są dwa miejsca, w których zwykle jest więcej chętnych do spania niż łóżek. Pierwszym z nich jest właśnie Tengboche. Chcąc tu spać, warto wcześnie przybyć na miejsce, aby szybko zarezerwować sobie łóżko.

Aby odbudować nadwyrężony zapas energii zjadam potężny obiad. Najbardziej trafiony okazuje się jednak wybór napoju. Masala Tea jest idealnie aromatyczna, słodka i rozgrzewająca. Doskonała dla zmarzniętego wędrowca. W moim pokoiku temperatura oscyluje wokół zera, a szczeliny w oknach i ścianach gwarantują szybką stratę ciepła w nocy. Chciałbym to chwilowe wrażenie rozgrzania zachować jak najdłużej, więc bez namysłu wchodzę do puchowego śpiwora i zamykam się w ciepłym kokonie. Mam nadzieję, że jutro wstanę dość wcześnie, by obejrzeć wschód słońca, a potem chcę jeszcze wziąć udział w pudży w klasztorze Tengboche.

Poranne widoki nad Tengboche

Dzwoni budzik, wokół jest ciemno i mroźno. Chwilę trwa zanim dotrze do mnie, gdzie jestem i dlaczego telefon tak natrętnie wyrywa mnie ze snu. Tak, tak, jestem na trekkingu w Himalajach, chciałem iść na wschód słońca ponad Tengboche. Chciałem, ale już nie chcę. Jest tak zimno, że za nic w świecie nie zamierzam się ruszyć z ciepłego śpiwora. Najchętniej schowałbym swój przemarznięty nos w ciepły puch. Chwila słabości przeciąga się do kilku minut. W końcu zbieram się w sobie, wstaję i idę do toalety. Używam słowa toaleta, ale chyba niezbyt dobrze oddaje ono to miejsce. To co widzę, to dziura w podłodze i stojąca obok wielka, niebieska beczka z grubą warstwą lodu… No tak, Himalaje…

Wyjście na zewnątrz ocuca mnie zupełnie. Panujący mróz zmusza do szybkiego marszu, okrążam klasztor, mijam Trekker’s Lodge i docieram na punkt widokowy. Jest tuż przed świtem; chmury się podnoszą i robi się jasno. Pierwszy szczyt oświetlony porannym słońcem to leżąca na zachodzie Khumbila (5761 m n.p.m.). Góra ta uważana jest za świętą i nie wchodzi się nią.

Nieco bardziej na południowy zachód, ponad Namche Bazar wznosi się potężna ściana Kongde Ri (6187 m n.p.m.). Swoją drogą warto wspomnieć, że ten wierzchołek to jeden z lepszych punktów widokowych na całe Himalaje. Powinienem stanąć pod Kongde Ri na sam koniec trekkingu po Himalajach.

Na południu imponująco wznoszą się Thamserku (6623 m n.p.m.) i Kangtega (6782 m n.p.m.) To te właśnie szczyty są widoczne z każdego miejsca w Tengboche.

Obracając się dalej w lewo staję na wprost wschodzącego słońca. Zaczyna ono swą wędrówkę ponad horyzontem tuż obok wierzchołka Ama Dablam (6856 m n.p.m.) Widok tego szczytu ma mi towarzyszyć przez kolejne pięć dni. Będę miał jeszcze okazję przyjrzeć mu się bliżej.

Stosunkowo skromnie prezentują się z Tengboche największe góry globu. To oczywiście kwestia sporej odległości od tych szczytów oraz niewielkiej wysokości punktu widokowego. Pomiędzy Taboche (6495 m n.p.m.) a Ama Dablam można dostrzec Mount Everest (8848 m n.p.m.) oraz Lhotse (8516 m n.p.m.). Przed Everestem wyraźnie rysuje się grań Nuptse (7861m n.p.m.). Z tej perspektywy można ulec złudzeniu, że Mount Everest jest niższy, niż położony nieco na prawo wierzchołek Lhotse.

Panorama 360°

Poniżej panorama sferyczna z punktu widokowego.

Kiedy dochodzi siódma opuszczam punkt widokowy i kieruję się do klasztoru na pudżę. Ma to być codzienny obrzęd, podczas którego odbywa się oddawanie czci i składanie ofiary. Spodziewam się śpiewów, mantr i kadzideł.

Tengboche Monastery

Tengboche Monastery to największy buddyjski klasztor w regionie Khumbu. Stanowi jeden z najważniejszych zabytków kulturowych wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO Parku Narodowego Sagarmatha.  Został wzniesiony w 1916 roku. Niszczyły go kolejno trzęsienie ziemi i pożar. Obecnie klasztor zbudowany jest z kamienia i pięknie odnowiony. Teren klasztoru otacza kamienny mur, na dziedziniec wchodzi się przez wyjątkowo ozdobną bramę. Jest ona tak kolorowa i bogata w detale, że na długo przyciąga wzrok. Widzę, że ubrani w czerwone szaty mnisi wchodzą do klasztoru, podążam więc szybko za nimi. Przechodząc przez bramę widzę w głębi szary, dwupiętrowy gmach. Dopiero po wejściu na wewnętrzny dziedziniec odsłania się właściwy – czerwony budynek z salą modlitewną.

Klasztor w Tengboche w Himalajach

Tengboche Monastery

Pudża w Tengboche

Mijam dziedziniec i po schodkach idę do czerwonego kamiennego budynku. Zdejmuję obuwie oraz plecak i boso wchodzę do środka. Wewnątrz nie wolno robić zdjęć. Pozostaje opis. Sala ma kształt kwadratu, a sufit wspiera się na czterech czerwonych kolumnach. Zarówno ściany jak i sufit są bogato zdobione kolorowymi malowidłami. Sufit podzielony jest na kwadratowe kasetony, na których wymalowano wielobarwne mandale. Ze stropu zwisają bogato zdobione tkaniny. Przy wejściu wiszą dwa ogromne bębny. Naprzeciwko drzwi, w głębi sali, na podwyższeniu umieszczony jest ogromny posąg Buddy. Środek sali zajmują równolegle ustawione miękkie podesty.

Mnisi siedzą na nich otuleni kocami, w taki sposób, że są skierowani bokiem do Buddy, a twarzą ku mnichom z przeciwległego rzędu. Pojedynczy mnisi recytują mantry, pozostali czasami zbiorowo się dołączają. Ni to nucą, ni śpiewają. Śpiew ten jest gardłowy, wibrujący, przenikliwy. Do tego raz po raz mnisi używają instrumentów: dzwonków, trąb, bębnów. Intensywność muzyki transowo narasta, aż chwilami staje się głośną kakofonią.

Światło jest zgaszone i tylko pojedyncze świece przełamują mrok. W powietrzu unosi się zapach kadzideł, panuje specyficzna, podniosła atmosfera, chociaż bez śladu sztywności i przymusu. Niektórzy mnisi wstają, wychodzą, potem wracają, niektórzy szeptem rozmawiają. Jeden z mnichów przynosi duży termos i regularnie dolewa płyn siedzącym do kubków. Roznoszone są też miseczki, do których kolejny mnich nakłada jakieś jedzenie. Wszyscy wspólnie się tu posilają.

Mam wrażenie, że fragmenty pudży cyklicznie się powtarzają, a cały obrzęd w żaden sposób nie zmierza do końca, czy punktu kulminacyjnego. Nasyciwszy się więc egzotycznością zapachów, dźwięków, obrazów i zaspokoiwszy zwykłą, ludzką ciekawość dyskretnie opuszczam salę, aby w świetle dnia przyjrzeć się zabudowaniom klasztoru.

Wzdłuż rzeki Imja Khola

Z placu przed klasztorem prowadzi szlak na wzgórze. Zapewne warto się tam wybrać dla ładnych widoków, jednak nie chcę opóźniać dotarcia pod Island Peak. Moja aplikacja z prognozą pogody obiecuje, że 26. kwietnia będzie piękna pogoda. Muszę wtedy być już w bazie pod szczytem. Zabieram więc cały swój dobytek, ostatni raz rzucam okiem na Tengboche i ścieżką prowadzącą w dół opuszczam wieś. Ten odcinek pokonam kierując się na widoczny w oddali charakterystyczny punkt – szczyt Ama Dablam (6856 m n.p.m.)

Szlak poprowadzony jest zalesionym zboczem. Jest już przyjemnie ciepło, nawet mimo wędrówki w cieniu. Jestem na wysokości około 3800 m n.p.m. i tutaj las oznacza liściaste drzewa bardzo powykręcane i jakby karłowate. Zatrzymując się na jednym z odsłoniętych fragmentów trasy mogę dobrze przyjrzeć się wierzchołkowi Mount Everest. Przed nim ładnie rysuje się Nuptse, na prawo wznosi się Lhotse. Dłuższą chwilę podziwiam widok, aż nasuwa mi się myśl, że może Czomolungma jest wulkanem…

Widok na Ama Dablam

Idę dalej w dół, mijam Deboche i po niecałych trzech kilometrach od Tengboche dochodzę do brzegu rzeki Imja Khola. To najniższy punkt dzisiejszej trasy. Most znajduje się na wysokości 3770 m n.p.m., a idę do Dingboche położonego na 4300 m n.p.m. Most zawieszony jest bardzo malowniczo. W tle dostojnie prezentuje się potężna bryła Ama Dablam. Z tej strony góra wygląda na bardzo stromą i trudną do zdobycia. Jest przy tym potężna, jednoznacznie dominuje nad całą okolicą. Samo jej obejście trasą Tengboche-Dingboche-Chukhung-Island Peak Base Camp zajmie mi trzy dni. Gdy stoję w upale otoczony zielonymi drzewami, widok tego śnieżnego kolosa odbieram jako niemal surrealistyczny. Ama Dablam ma przy tym jakiś magnetyczny urok, bardzo mi się to miejsce podoba.

Himalaje: Ama Dablam

Za mostem zaczyna się mozolna wspinaczka w górę. Szlak jest szeroki, wygodny. I bardzo dobrze, bo ruch na nim jest duży.

Nadal nie mogę się nadziwić, jak wielkie ciężary dźwigają na swoich głowach Nepalczycy. Nie przypadkiem piszę o głowach. Porterzy nie noszą ciężarów tak, jak Europejczycy, na ramionach i biodrach. Oni wszelkie bagaże wiążą linami w zwarte pakiety lub ewentualnie umieszczają je w obszernych koszach. Tak przygotowany zestaw opierają na plecach, główny ciężar zawieszając na głowie za pomocą szerokiej taśmy. W ten sposób porterzy przez kilka godzin dziennie dźwigają dziesiątki kilogramów. Podczas odpoczynku podpierają dźwigany pakunek za pomocą drewnianego kija, odciążając na chwilę kręgosłup. Dźwiganiem ciężarów zajmują się tutaj zarówno nastolatkowie, jak i staruszkowie. Ciekawi mnie bardzo, w jakim stanie będzie ich kręgosłup po latach takiej „pracy”.

Szlak prowadzi cały czas ponad korytem rzeki Imja Khola. Teren jest już bardziej surowy, nie ma drzew, słońce grzeje okrutnie. Czując trudy wędrówki zatrzymuję się w Pangboche na obiad. Przy okazji mogę na własne oczy zobaczyć technikę gotowania wody za pomocą energii słonecznej.

Za wsią odchodzi w prawo szlak do Ama Dablam Base Camp. Podobno widoki z tego szlaku są bardzo ładne, niestety teraz nie przekonam się o tym. Myślę, że może warto pewne miejsca zostawić sobie na „na potem”.

Dingboche

Ostatni odcinek szlaku do Dingboche to niezbyt przyjemny marsz po suchym, kamienistym pustkowiu. Jako, że już minęła godzina trzynasta, to chmury zasłaniają widoki na odległe szczyty i nie ma się czym zachwycać. Na płaskim, choć pełnym kamieni fragmencie szlaku zaskakuje mnie kilku Włochów. Doganiają mnie jadąc na górskich rowerach. Co jakiś czas jednak muszą je prowadzić, bo nawierzchnia naprawdę nie jest odpowiednia dla rowerów. Wyglądają tu dość egzotycznie, ale zarazem profesjonalnie.

Długość dzisiejszej trasy to, jak się okazało, zaledwie nieco ponad 10 km. Kiedy przed czternastą dochodzę do Dingboche powtarza się sytuacja z Tengboche. Szybko zwiększa się zachmurzenie i zaczyna padać. Lekko mokry od deszczu, dużo bardziej od potu, wchodzę do pierwszej z brzegu, przyzwoicie wyglądającej lodgy. Już po chwili ulewa mocno wali w blaszany dach nad głową. Takie mam szczęście do pogody. Każdego dnia chmury i deszcz. Optymistyczna jest za to prognoza, za dwa dni ma być słonecznie. Póki co cieszę się z tego co mi przyniósł mijający dzień: z pięknej panoramy z Tengboche, zwiedzenia buddyjskiego klasztoru i udziału w pudży oraz widoków na Ama Dablam. Za dobrą monetę biorę też to, że bez żadnych problemów czy opóźnień osiągam wysokość 4300 m n.p.m.

W lodgy kupuję kartę Everest Link. Pozwala ona korzystać z WiFi w lodgach w rejonie Everest Base Camp. Pewnie gdybym kupił ją niżej zapłaciłbym mniej, ale dotychczas albo korzystałem z sieci  komórkowej NCell albo z ogólnodostępnego WiFi w lodgy. Wiem natomiast, że wyżej będzie już tylko drożej. Obecnie to jest dla mnie jedyna opcja na regularny kontakt z rodziną. Po zakupie okazuje się, że internet działa bez zarzutu.

Następnego dnia powinienem dojść do Chukhung. Trudnością nie będzie jednak samo dotarcie do kolejnej wsi. Muszę tam wykupić pozwolenie na zdobycie Island Peak, wynająć obowiązkowego przewodnika wysokogórskiego, wypożyczyć sprzęt do asekuracji i opłacić pobyt w bazie namiotowej. A co najważniejsze – muszę jeszcze zadbać o aklimatyzację. W swoim planie trekkingu założyłem, że przed wspinaczką na Island Peak wejdę na Chukhung Ri (5550 m n.p.m.). To wszystko muszę zrobić jutro, to będzie ciężki dzień…

Jeszcze tylko próba podsumowania pokonanych wysokości podczas tych dwóch dni na szlaku:

Odcinek Namche Bazar – Tengboche (dzień 4)

Długość trasy 10 km
Wysokość punktu startu 3440 m n.p.m.
Wysokość punktu końcowego 3860 m n.p.m.
Różnica wysokości punktu startu i końcowego 420 m
Wysokość maksymalna 3860 m n.p.m.
Wysokość minimalna 3288 m n.p.m.
Całkowite wzniesienie terenu 1041 m
Całkowity spadek terenu 624 m
Subiektywna trudność szlaku w skali 1-10 5
Subiektywna atrakcyjność szlaku w skali 1-10 5

Odcinek Tengboche – Dingboche (dzień 5)

Długość trasy 10 km
Wysokość punktu startu 3860 m n.p.m.
Wysokość punktu końcowego 4307 m n.p.m.
Różnica wysokości punktu startu i końcowego 447 m
Wysokość maksymalna 4307 m n.p.m.
Wysokość minimalna 3742 m n.p.m.
Całkowite wzniesienie terenu 664 m
Całkowity spadek terenu 228 m
Subiektywna trudność szlaku w skali 1-10 5
Subiektywna atrakcyjność szlaku w skali 1-10 7

Podobne wpisy:

To już koniec wpisu! Podobał Ci się? Polub nas! Poleć znajomym! Skomentuj!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*
Website